czwartek, 4 lipca 2013

Rozdział 12

- Ja… - dziewczyna już powoli miękła, gdy nagle zreflektowała się i powiedziała szybko - A jaką mam pewność, że to się więcej nie zdarzy? Jaką mam pewność, że idąc korytarzem nie spotkam ciebie i w gratisie, wtulającej się do ciebie dziewczyny? Nie mam żadnej pewności Blaise… Zresztą, zobacz, przecież to śmieszne. Wczoraj tak dobrze nam było w swoim towarzystwie, mieliśmy tyle tematów, cieszyliśmy się i żartowaliśmy… Moim zdaniem to nie była zwykła przyjacielska pogawędka, a ty już następnego dnia przytulasz się do innej. Dlaczego każesz mi to znosić Blaise? – Ginny była coraz bardziej roztrzęsiona, a z kolei chłopak nie wiedział co ma powiedzieć. Przyszedł tu do niej, przeprosił ją, ułożył nawet wierszyk! Nigdy dla żadnej dziewczyny nie podjął choćby najmniejszego wysiłku, a ona go jeszcze odrzuca… Już chciał się stamtąd zabrać ze słowami „nie to nie”, ale coś nie pozwoliło mu tego powiedzieć. Zdołał wydusić z siebie tylko jedno, marne zdanie.
- Jak sobie to wszystko przemyślisz na spokojnie, to daj znać. – Po czym odwrócił się i odszedł. Dziewczyna zamknąwszy za nim drzwi, zsunęła się po nich i siadając na ciemnych panelach, pogrążyła się w myślach.

******

Hermiona dzisiejszy wieczór postanowiła spędzić z jej najlepszym przyjacielem. Poszła pod prysznic, po czym ubrała się w wygodne ciuchy, zrobiła lekki makijaż i popryskała perfumami. Następnie sięgnęła do szafy, na której dnie stała butelka ulubionego alkoholu Harry’ego. Istniały dwa powody, dla których uwielbiał ten napój. Po pierwsze: wyśmienity smak. Gryfonka pamiętała jak bardzo Zielonooki zachwalał owy płyn, po pierwszym spróbowaniu go. Po drugie: butelka. Szklane naczynie, w którym znajdował się alkohol było zaczarowane przez jego stwórców tak, by napełniało się samodzielnie przez kilka godzin. Nic więc dziwnego, że Harry obrał sobie za ulubiony trunek właśnie ten napój. Zaopatrzyła się również w dwa talerze pysznych kanapek, przyniesionych przed chwilą przez znajomego jej skrzata. Biorąc butelkę pod pachę, a oba talerze w dwie ręce, otworzyła łokciem drzwi, wychodząc na korytarz. Z zamknięciem ich miała już większy problem. A że nie lubiła używać magii do zwykłych, codziennych czynności, odstawiła talerze na podłogę, po czym zamknęła drzwi zabezpieczając je zaklęciem. Zabierając dwa, zielone przedmioty z podłogi, podążyła do Pokoju Wspólnego Gryfonów, uważając, by nikt jej nie zobaczył. Na jej szczęście nikogo po drodze nie spotkała, a Harry siedział jako jedyny w pomieszczeniu, na starym fotelu w barwach Gryffindoru, przed kominkiem. Hermiona nie spodziewała się niczego innego. Ze względu na chwilowe przejaśnienia, większość uczniów spędzała czas wolny na podwórku, rozkoszując się urokami ciepłej jesieni.
- Cześć Harry – powiedziała łagodnie, sprowadzając przy tym chłopaka na ziemię.
- Ooo, witaj Hermiono. Dawno cię tu nie było – odparł lekko zaskoczony. Wstał z fotela podchodząc do dziewczyny i zabrał z jej rąk dwa, zapełnione po krawędzie kanapkami, talerze. Odłożywszy je na stolik, zwrócił się ponownie do Gryfonki.
- Coś się stało?
- Nie, skąd… Przyszłam, bo zdałam sobie sprawę, że ostatnimi czasy zaniedbałam naszą przyjaźń, Harry. Niby wszystko jest jak dawniej, ale jednak coś się zmieniło, a nie chciałabym żeby to, co budowaliśmy przez tyle lat, nagle się rozpadło – odpowiedziała obszernie, po czym spojrzała na chłopaka z lekkim uśmiechem.
- Nigdy nie pozwoliłbym na to, by nasza przyjaźń chociażby trochę podupadła, więc nie masz się co martwić, Miona. Ooo! Widzę, że ktoś tu pamiętał o moim zapotrzebowaniu co do napoi. – Hermiona zaśmiała się krótko, ale szczerze.
- No pewnie, że tak. Ze mną nie zginiesz, przyjacielu. – Wyszczerzyła się do niego, po czym odłożyła butelkę na stolik, obok talerzy z kanapkami i wyczarowała dwie szklanki, napełniając je przezroczystym płynem. Chłopak uniósł swoją szklankę do góry, po czym powiedział:
- No to za przyjaźń!
- Za przyjaźń! – Odpowiedziała Hermiona, po czym energicznie stuknęli się szkłem tak, że jego zawartość prawie się rozlała. Oboje zaśmiali się, po czym wypili procentową ciecz do dna. Zachowała się tu pewna proporcjonalność, bowiem im więcej kanapek pochłaniali, tym mniej alkoholu pozostawało w butelce. Godziny mijały, a im nadal nie brakowało tematów do rozmowy. Harry opowiedział jej o Pansy, na co Hermiona odpowiedziała przychylnym gestem, poprzez poklepanie przyjaciela po ramieniu, natomiast ona sama postanowiła wyjawić to, co do tej pory przed nim ukrywała. Zwierzając się tak ze swoich własnych problemów, przeżyć lub szczęścia, które ich ostatnio spotkało, nieświadomie sprawili, że ten przyjacielski węzeł, który ich połączył dobrych kilka lat temu zacieśnił się jeszcze bardziej. Oczywiście na ich korzyść.
Wszyscy Gryfoni już dawno zdążyli wrócić do swoich dormitoriów, łącznie z Ronem, który nie zaszczycił nawet spojrzeniem dwójki szczęśliwych przyjaciół.
Niestety, dobre chwile nigdy nie trwają długo. Alkohol się skończył, kanapki zostały zjedzone, a na zegarze wybiła północ, więc wypadało już Hermionie wrócić do siebie. Miała o tyle dobrze, że jednym z przywilejów Prefekta Naczelnego była możliwość przebywania poza dormitorium do dowolnej godziny.
- No. My tu gadu-gadu, a pościel stygnie. Do jutra, Harry - powiedziała wstając.
- No tak. Zapomniałem. Oczywiście, że do jutra. Spotkamy się na śniadaniu. Dobranoc Miona. – Chłopak również wstał, po czym przytulił na pożegnanie Gryfonkę i odprowadził ją do drzwi. Następnie „sprzątając” pozostawione przez nich puste talerze, butelkę i szklanki udał się do dormitorium na zasłużony spoczynek.

******

Poniedziałek. Dzień tak bardzo znienawidzony przez uczniów szkoły Hogwartu. Chociaż magiczny, to i tak sprawiający najmniej przyjemności. Każdy, co do jednego Hogwartczyka, przychodził wtedy na lekcje w stanie niemal krytycznym. Bolące głowy, obolałe mięśnie, wykończony nieprzespanym weekendem organizm. To wszystko dawało o sobie znać właśnie w ten dzień.
W głowie pewnego Ślizgona, który z powodu braku humoru nie miał ochoty tracić swojego cennego czasu na, według niego, niepotrzebne zajęcia, rozkwitł pewien bardzo dziwny, choć oryginalny pomysł spędzenia tego popołudnia. Wszedłszy więc do dormitorium jego najlepszego przyjaciela, rozsiadł się wygodnie na łóżku i poczekał, aż ów jaśnie pan wyjdzie z łazienki, w której nawiasem mówiąc siedział już od co najmniej trzydziestu minut. Jednak Diabłu nie dane było czekać długo, bowiem po chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich Smok. Okryty był tylko czerwonym, puchowym ręcznikiem, który urokliwie kontrastował z jego jasną karnacją. Zdziwiony przybyciem nieoczekiwanego gościa, zatrzymał się opierając o framugę drzwi, z charakterystycznie podniesioną do góry prawą brwią.
- Mogę wiedzieć czemu nawiedzasz mnie tu o tej porze? Mamusia cię nie nauczyła, że się puka?
- Może nauczyła, a może i nie nauczyła, nieważne. Mam genialny pomysł!
- Oho, już ja wiem jak się kończą te twoje genialne pomysły. Nie ma takiej opcji.
- Daj mi chociaż powiedzieć.
- I tak się nie zgadzam, ale dobra, mów. – Powiedział podejrzliwie Draco, czekając na wypowiedź Blaise’a.
- Co roku jesienią, na Thisby odbywają się zawody. Co prawda nazwa wcale nie zachęca do oglądania ich, ani tym bardziej do wzięcia w nich udziału, ale może być to niezła odskocznia od nudnego dnia w szkole.
- No dobra, dobra, ale możesz jaśniej? – Spytał Smok, trochę nie rozumiejąc tego, co mówi do niego Diabeł. Słyszał co nieco o tych zawodach, ale jakoś niespecjalnie ciągnęło go właśnie w tamto miejsce.
- No Wyścig Śmierci, nie słyszałeś? Jesienią z oceanu wychodzą na brzeg stworzenia podobne do koni, jednak są one dużo większe, szybsze, silniejsze, a przede wszystkim bardziej agresywne. Nazwano je Each Uisce.
Osoby chcące wziąć udział w wyścigu, muszą takiego konia ujarzmić. No przynajmniej spróbować to zrobić, bo tego stworzenia nie da się oswoić. Zawody polegają na jak najszybszym przebyciu trasy od startu do mety. Jest jedna prosta zasada, której wszyscy powinni się trzymać: „Nie daj się zabić”. Bowiem te konie nie tylko próbują uwolnić się i zabić swojego jeźdźca, ale także walczą pomiędzy sobą. Był tylko jeden Each Uisce, który dał się oswoić. Jego właścicielem był dziewiętnastoletni chłopak o imieniu Sean. Historia Corr’a – bo tak nazwany został ów koń, krwistoczerwonej maści, najszybszy i najsilniejszy ze wszystkich Each Uisce – jest bardzo długa, ponieważ tak naprawdę to nie Sean Kedrick pierwszy go złapał, ale jego ojciec. Dosiadł on to zwierzę podczas jednego z wyścigów, gdy chłopiec miał dziesięć lat. Zapowiadało się na to, że ten wyścig wygra, jednak szum oceanu i fale obijające się o skały sprawiły, że cała uwaga Corr’a skupiła się tylko i wyłącznie na ciemnych odmętach spienionej wody. I to właśnie było największym zagrożeniem dla jeźdźców. Tych koni, które skupiły już pełną uwagę na morzu, nie dawało się od niego odciągnąć. Biegły one w otwartą otchłań, ich prawdziwy dom, zabierając ze sobą jeźdźca w ostatnią podróż jego życia. Na szczęście staremu Kedrickowi udało się wydostać z siodła. Został jednak poturbowany przez biegnące stworzenia i umarł na miejscu, a koń zniknął w ciemnym i mogłoby się wydawać bezdennym oceanie. Dziewięć lat później, jesienią, gdy dziewiętnastoletni Sean spacerował po plaży, dostrzegł dość daleko od brzegu czerwony punkt, który stawał się coraz większy i zmierzał w stronę chłopaka. Kedrick od razu rozpoznał pysk zwierzęcia. Nie dalej jak piętnaście metrów od niego, stał potężny i piękny jak zawsze, Corr. Jeszcze żaden inny koń nie pokazał się drugi raz na Thisby. Ten był jedyny. Wyjątkowy.
Chłopak nie czekając dłużej podbiegł do konia, próbując wskoczyć mu na grzbiet. Spłoszone tym nagłym atakiem stworzenie, gwałtownie ruszyło przed siebie, nie pozwalając dziewiętnastolatkowi na wykonanie zadania. Jednak mądry i doświadczony już Sean, przytrzymał się grzywy, lawirując w powietrzu, próbując za wszelką cenę utrzymać równowagę. Po kilku próbach udało mu się dosiąść Corr’a. Momentalnie wyjął z kieszeni kawałek żelaza i przycisnął zwierzęciu do pulsującej na jego karku żyły. Ten gest uspokoił niepokornego Each Uisce. Wtedy chłopak zaczął szeptać mu do ucha uspakajające słowa, odwracając przy tym jego uwagę od morza. I tak właśnie udało mu się nawiązać więź z tym koniem.
- Urzekająca historia, Blaise. – Podsumował trzema słowami Malfoy, uśmiechając się kpiąco.
- Dziękuję Smoku – odpowiedział tym samym tonem chłopak. – To jak, idziemy? Może być fajnie.
- W sumie lepsze to, niż siedzenie na nudnych lekcjach w towarzystwie tych idiotów.
- Dobra, to czekaj na mnie przed Pokojem Wspólnym za dwadzieścia minut. Muszę jeszcze coś załatwić. – Mówiąc to opuścił pokój Ślizgona, udając się prosto do prywatnego dormitorium Hermiony Granger.

******

Obudziło ją walenie do drzwi, narastające z każdą sekundą.
- Co do licha… - powiedziała sama do siebie, sprawdzając tym samym godzinę. – Cholera jasna! Zaspałam! – Zerwała się gwałtownie z łóżka, zapomniawszy zupełnie o gościu czekającym za drzwiami. Zabrała przygotowane wczoraj ubrania i wbiegła do łazienki. Już miała zamknąć za sobą drzwi, kiedy odgłosy pukania dały się słyszeć ponownie. Wściekła na przybyłą osobę, że śmie przeszkadzać jej w takim momencie, podeszła do drzwi i otworzyła je z łoskotem, zagradzając tym samym wejście do środka.
- Cześć, Gran… - nie dane mu było dokończyć, bowiem przerwała mu pewna bardzo mała, ale niezwykle wkurzona osóbka.
- Czego? – Warknęła z miną zabójcy.
- A tobie co? Jakiś problem? – Usłyszała zdziwiony ton głosu Ślizgona.
- Tak. Aktualnie to ty jesteś moim problemem – warknęła.
- Ej, uspokój się, Granger. Chciałem tylko pogadać.
- Ale ja nie chcę. Daj mi spokój i tak już jestem spóźniona.
- Jak mnie wysłuchasz i się zgodzisz to wcale nie będziesz musiała iść na te nudne zajęcia. – Hermiona po chwili zastanowienia wpuściła chłopaka do środka.
- Kontynuuj.
- Mamy zamiar wyrwać się stąd. Idziemy na Wyścig Śmierci, kojarzysz?
- Kojarzę. Dla mnie to jest zwykła patologia. Ci wszyscy „jeźdźcy” sami proszą się o śmierć.
- Ale wrażenia mogą być niesamowite, wchodzisz w to?
- A kto idzie?
- No ja… i Malfoy.
- No to mnie przekonałeś, nie ma co.
- Aha, czyli wolisz wtargnąć spóźniona na lekcję Snape`a, licząc na jego wyrozumiałość?
Kurde ten irytujący Ślizgom miał rację. Jeżeli jest coś, co posiadał Severus Snape, to na pewno nie była to wyrozumiałość. Szczególnie dla spóźnialskich uczniów. W dodatku z domu Gryfonów. W szczególności dla niej.
- Taa… dobra, ale ja biorę Ginny.
- Co? Czemu ją?
- Żebyś mógł zadawać takie idiotyczne pytania – warknęła - Albo z nią, albo wcale.
- No dobra, ostatecznie… niech będzie. – Może w końcu na tym wspólnym wypadzie uda mu się przekonać do siebie Ginny? - No to jesteśmy umówieni. Czekamy na was za dziesięć minut przy dormitorium Smoka. – Oznajmiwszy dziewczynie co, jak i gdzie, odszedł, pozostawiając ją samą w pokoju. Gdy Gryfonka była już gotowa do wyjścia, wysłała patronusa do Ginny z wiadomością, że ma natychmiast przyjść pod drzwi wyjściowe i że to bardzo ważne. Następnie wzięła swoją jesienną kurtkę i wyszła z dormitorium, zabezpieczając drzwi zaklęciem.

 ******


O co jej chodzi? – myślała gorączkowo Ginny, biorąc ostatni kęs swojego tosta i wstając od stołu. Wyszła pośpiesznym krokiem z Wielkiej Sali i podążyła na spotkanie ze swoją przyjaciółką. Przywitawszy się z nią, zapytała o co chodzi.
- Zrywamy się z lekcji – odpowiedziała z uśmiechem Hermiona.
- Czekaj… Co? – Ruda zrobiła wielkie oczy. – Jak to? Hermiona Granger i ucieczka? Co zrobiłaś z moją przyjaciółką?
- Oh, nie bądź wredna. Chodź, nie mamy czasu.
- Gdzie mamy iść?
- Dowiesz się w swoim czasie.
Ginny, widząc w którą stronę zmierza jej przyjaciółka zaczynała nabierać coraz to większych obaw, a gdy zobaczyła kto czeka na nie przy dormitorium Smoka, popatrzyła się gniewnie w stronę Hermiony, oświadczając:
- Ja nie mam zamiaru z nimi nigdzie iść. Czy ty jesteś chora? Czemu mnie tu przyprowadziłaś? – Zapytała z wyrzutem Ginny.
- Nie, nie jestem chora. Przyprowadziłam cię tu, bo nie mam zamiaru zarobić szlabanu u Snape`a, za spóźnienie i wysłuchiwać jego cudownych epitetów pod swoim adresem. A sama nie chciałam iść. Zobaczysz, nie pożałujesz.
- To się jeszcze okaże - burknęła cicho Ginny.
- Smoku bądź tak łaskawy i nas stąd aportuj. – Powiedział Blaise, rzucając ukradkowe spojrzenie Ginny.
- Z wielką nieprzyjemnością Diable. – Wyszczerzył się perfidnie do przyjaciela, po czym przeniósł całą czwórkę w wyznaczone miejsce.

 ******
Plaża rozciągała się na kilka kilometrów. Po jednej stronie zakończona była wysokim i lekko przerażającym klifem, a po drugiej ukazywała się droga, po której można było wyjechać z piaszczystej przestrzeni. Tego dnia na Thisby zjechały się osoby z wielu różnorodnych krain, a także miasteczek, położonych nieopodal plaży. Panował tu straszny harmider. Konie wydawały z siebie przerażające, przyprawiające o dreszcze odgłosy, psy szczekały, a dookoła wiał mocny, bezustanny i lodowaty wiatr. Ludzie próbowali przekrzyczeć siebie nawzajem, a jeźdźcy starali się uspokoić konie. Niekiedy nie obywało się bez uderzenia batem, na co niektóre osoby reagowały potężnym oburzeniem. Czwórka (nie)przyjaciół przepychała się przez tłumy widzów i turystów, i próbowała unikać irytujących sprzedawców, którzy chcieli im wcisnąć dosłownie wszystko. Od napoi i jedzenia, nawet po Each Uisce. Po dwudziestu minutach ciągłej przepychanki, cała czwórka była już zmęczona całą tą sytuacją. Atmosfera, która stworzyła się pomiędzy nimi również nie była najprzyjemniejsza. Dracon co chwilę rzucał kąśliwe uwagi w kierunku Hermiony, która nie pozostawała mu dłużna, a z kolei Blaise i Ginny nie odzywali się do siebie ani słowem, odsuwając się na jak największą odległość.
Wyścig miał rozpocząć się o godzinie dziewiątej, a więc pozostawało im pięć minut do zajęcia jakichś dobrych miejsc, z których będą mogli obejrzeć całą scenę. Plaża powoli pustoszała, a w pewnym momencie zostali już na niej tylko jeźdźcy i czwórka Hogwartczyków, która nadal nie mogła znaleźć sobie miejsca. Nagle jakiś mieszkaniec Thisby pociągnął Blaise za ramię, wciskając mu do ręki lejce i wsadzając go na olbrzymiego konia, który łypał groźnie w tylko sobie znanym kierunku.
- Zaraz! Co Pan?! To nie mój koń! Ja nie biorę udziału w wyścigu! Ludzie zdejmijcie mnie stąd! – Wrzeszczał oniemiały Blaise, nie wiedząc co się dzieje. Miał wrażenie, że nikt go nie słyszy.
Dracon, Hermiona i Ginny stali teraz nieruchomo, w kompletnym w szoku. Nikt z całej czwórki nie pomyślał o zabraniu różdżki z Hogwartu. Teraz przeklinali swoją głupotę. Ginny pierwsza ocknęła się z letargu, biegnąc w stronę Śilzgona, jednak została zatrzymana przez jakiegoś rosłego mężczyznę.
- Proszę mnie puścić! Zaszło nieporozumienie! Ten chłopak nie jest uczestnikiem wyścigu!
- Proszę się uspokoić i opuścić plażę. Zawody zaczną się za niecałą minutę, a chyba nie chce się Pani narazić na rychłą śmierć poprzez poturbowanie? – Powiedział spokojnie mężczyzna.
- Oh, nie obchodzi mnie to! PUŚĆ MNIE! SŁYSZYSZ?! – Wyrywała się jak mogła, ale w niczym to nie pomagało. Została siłą wyprowadzona razem ze Smokiem i Hermioną na trybuny. Draco nie wierzył w to, co się działo. Jak mogło dojść do czegoś takiego? Przecież on kompletnie nie wie jak jeździć na tym czymś! On się zabije! Niestety, nic już nie mogli zrobić. Pomocnicy ustawili już konie na swoich miejscach. Do wyścigu pozostało raptem dziesięć sekund.

 ******

Blaise był w kompletnym szoku. Siedział na tej olbrzymiej maszynie do zabijania i nie wiedział co robić. Pierwszy raz bał się tak mocno, jak teraz. Przecież to jest pewna śmierć…
- Ej! Ty! – Zawołał do jakiegoś człowieka, stojącego zaraz obok niego. – Co ja mam robić? – Zapytał bezradnie, w stanie już niemal depresyjnym.
- Nie daj się zabić – odpowiedział mu krótkim zdaniem, które wzbudziło w chłopaku jeszcze większy strach. Momentalnie przypomniała mu się historyjka, którą opowiedział Malfoyowi. Dlaczego on zawsze wpada na takie głupie pomysły?! Co mu w ogólne do głowy strzeliło?!
Oczy chłopaka stały się czerwone. Z tej bezradności i wściekłości jednocześnie, po policzkach zaczęły spływać mu łzy. Całe życie przeleciało mu nagle przed oczami. Usłyszał gdzieś, jakby poza nim odgłos, oznaczający rozpoczęcie wyścigu. Wszystkie konie ruszyły, łącznie z czarnym Each Uisce, którego dosiadał Blaise. Ślizgon wyrwał się z szoku. Wydzielona przez jego organizm adrenalina, zaczęła działać. Miał zamiar wyplątać się z tego wszystkiego i wyskoczyć z siodła. Puścił lejce i wyjął nogi ze strzemion. Niestety prawa noga utknęła w zatrzepie i nie mógł jej wyswobodzić. Nagle koń zatrzymał się gwałtownie, zrzucając chłopaka z siodła. Okazało się, że było źle przywiązane, więc Diabeł upadł na mokry piasek, uderzając porządnie głową o ziemię, a spadające siodło przygniotło jego ciało. Czarny potwór odwrócił się w jego stronę, by stanąć na tylnych kopytach, przednimi zaś z ogromną siłą uderzyć w nogi bezbronnego chłopaka. Blaise usłyszał tylko przeraźliwy trzask kości i swój krzyk pełen bólu, na którego dźwięk wszyscy obecni zamarli. Inne bodźce dochodziły do niego jakby zza grubej, szklanej ściany. Obraz zaczął mu się rozmazywać. Na domiar złego siodło niefortunnie zaczepiło się o kopyta Each Uisce. Było już za późno na jakąkolwiek interwencję. Czarny potwór popędził w stronę morza, jak pociąg mknący po szynach, którego nie da się zatrzymać. Koń był już po kolana w wodzie, gdy w Diable obudziła się chęć przeżycia. Instynkt, który nie pozwalał na dobrowolne utopienie się. Pomimo wielkiego bólu i wypływającej krwi, ostatkami sił podciągnął się ponad wodę i próbował uwolnić nogę z pułapki. Na jego szczęście, Each Uisce szedł już teraz wolniej, więc chłopak miał jeszcze trochę czasu na działanie. Momentalnie zrobiło mu się niedobrze na widok połamanych na pół kości, wystającego mięsa i ściekającej krwi, tworzącej ogromną, czerwoną plamę dookoła niego. Z powodu braku różdżki uratować mogła go jedynie jego własna siła. Znajdował się na coraz to większej głębokości, a jego czas na jakiekolwiek myślenie już dawno się skończył. Nie pozostawało mu nic innego jak pozostawienie kawałka jego kończyny w morzu. Z całej siły uderzył dwoma rękoma w miejsce, gdzie zaplątany był sznurek. „Kości i tak mam połamane, więc co mi szkodzi złamać je w jeszcze jednym miejscu?” – pomyślał. Ślizgon zawsze był niepoprawnym optymistą. Ale przynajmniej uratował sobie życie. Czarny potwór uciekł z powrotem do morza, a on był bezpieczny… i bez jednej nogi. Chłopak stracił bardzo dużo krwi i nie miał już sił samodzielnie wydostać się z wody. Cały zapas jego energii się wyczerpał. Nie mógł już nawet podnieść głowy ponad wodę. Nagle zrobiło mu się słabo i błogo. Nic już nie było ważne. Przed oczami zdążyła mu mignąć tylko dziewczęca twarz z burzą rudych włosów.
Kilka osób rzuciło się do wody, by wynieść nieprzytomnego chłopaka z morza. Położyli go na piasek i starali się zatamować krwotok, ale próby te dawały marny efekt.
Draco, Ginny i Hermiona byli w kompletnej rozsypce. Nie wiedzieli co mogą zrobić.  Ginny płakała, Hermiona przytulała ją, patrząc na Smoka z nadzieją, a on próbował odgonić najczarniejsze scenariusze, które przewijały mu się przed oczami. Po krótkiej chwili powiedział tylko: „czekajcie tu, zaraz wrócę”. Po czym zniknął, zostawiając za sobą roztrzęsione dziewczyny i nieprzytomnego przyjaciela.


___________________________________
Przepraszam Was za tak długi okres oczekiwania. Serio, strasznie mi głupio, zawiodłam Was. :c
Mam nadzieję, że ten rozdział chociaż trochę wynagrodzi tą pustkę na blogu. :> Notkę dedykuję Irytkowi, i zapraszam serdecznie na jej bloga: hermiona-hogwart.blogspot.com. Dziewczyna ma talent, pomysł i wyobraźnię. Jej rozdziały wciągają ;3
Czekam na szczerą ocenę rozdziału, sprawi mi również przyjemność, jeśli będziecie próbować przewidzieć co wydarzy się w następnej notce, piszcie w komentarzach!
Pozdrawiam Was serdecznie i zapraszam do komentowania!
Shadii. :))